LC GDAŃSK AMBER
zainaugurował swoją działalność 17.10.1998 r. jako pierwszy w Polsce północnej, a szósty w kraju klub kobiecy. Jego członkiniami są kobiety, które połączyła wrażliwość na potrzeby innych ludzi i chęć czynienia dobra. 
Działania Klubu skierowane są przede wszystkim do mieszkańców województwa pomorskiego...

Jesteśmy Organizacją Pożytku Publicznego [OPP] od VII'2004 r. 



PREZYDENT
KLUBU

kadencji 2023/2024

ALICJA DUDANIEC


Przekaż 1,5% naszej organizacji

Rozliczenie PIT 2024 z PITax.pl oraz IWOP jest możliwe w ramach projektu "PITax.pl dla OPP".

Przekazanie władzy w Klubie

I znów spotkałysmy się w letnie, niedzielne południe na Kaszubach - u naszej koleżanki klubowej Ewy i jej męża Stasia, by dopełnić ceremoniałom lioneskim. Gospodarze mają wielkie serce dla nas, tworzą sympatyczny, przyjacielski nastrój, a otoczenie jest tak piękne, że po prostu chcemy tam bywać....
W niedzielę 19 lipca 2015 r. pogoda jak zwykle dopisała. Dopisali też goście - chata biesiadna trzeszczała w szwach, a stoły uginały się od wspaniałego jadła i napitków. Stasiu przez kilka dni osobiście pichcił, piekł i robił inne cuda, by serwowane dania miały niepowtarzalny smak, wygląd i zapach...! Ach, takich specjałów nie dostaniecie w żadnej restauracji!
Wśród znamienitych gości uroczystości nie zabrakło Past Gubernatorów naszego Okręgu: Hani Sucheckiej z mężem, Wiesława Makarewicza z małżonką, Alka Tomaszewskiego – naszego „ojca chrzestnego” oraz Kasi Gebert - naszej koleżanki klubowej. Miło nam również było gościć kolegów z trójmiejskich klubów Lions. A my Amberki – stawiłyśmy się licznie z naszymi mężami i osobami towarzyszącymi.
Po tradycyjnych życzeniach imieninowych dla byłych i przyszłych (letnich) solenizantek, ustępująca prezydent Jola Szydlowska w telegraficznym skrócie podsumowała fakty kadencji 2014-2015 (oj działo się wiele dobrego dla naszych podopiecznych!) i podziękowała za współpracę wszystkim Amberkom.
Kasia sprawnie poprowadziła ceremonię przekazania władzy - zarząd Klubu kadencji 2015/2016 został zaprzysiężony. Tworzą go: prezydent 
Hania Zamorska, I wiceprezydent Dorota Michalska, II wiceprezydent Jagoda Michałkiewicz, Past Prezydent Ela Szmyd, sekretarz Beata Oworuszko i skarbnik Wiesia Matera.
A potem w aurze sympatycznego, relaksującego, letniego rozleniwienia miałyśmy w końcu czas na babskie pogaduchy, spacery po pięknej posiadłości Ewy i Stasia, a niektórzy nawet mieli szansę na bezkrwawą walkę z mieszkańcami urokliwego oczka wodnego...

KG

IX Kolędowanie Amberek

„...Jest taki dzień, tylko jeden raz do roku
Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku
Jest taki dzień, gdy jesteśmy wszyscy razem ...”

„...Jest taki dzień, w którym radość wita wszystkich...”

Dla nas takim dniem jest dzień, w którym wszystkie razem, z rodzinami, przyjaciółmi spotykamy się, aby pośpiewać kolędy. 15 stycznia 2015 o godzinie 18.00 spotkaliśmy się w Pałacu w Leźnie. Powitała nas mimo braku śniegu i zimowych klimatów piękna choinka oraz mili gospodarze.

Pod świetnym kierunkiem Pani Ewy Rocławskiej i przy pięknej muzyce w wykonaniu Pana Marka Rocławskiego wszyscy dobrze się bawili. Rewelacyjny chór męski, świetny śpiew żeńskiej części kolędowników podobał  nam samym bardzo ale wywołał również zaskoczenie i komplementy ze strony pracowników Pałacu.

Mirka do śpiewników jakie jak co roku nam użycza dodała nowe kolędy. W tym roku między innymi była to „Kolęda dla nieobecnych”, kolęda dla tych którzy odeszli na zawsze.

Było więc i rzewnie i smutno i radośnie.

Było też ciepło, cieplutko bo spotkaliśmy się jak co roku, bo łączą nas cele silniejsze od drobiazgów i uciążliwości jakie niesie codzienność i stres. Byliśmy razem i nikt się śpieszył.  A śpiewając śpiewaliśmy też dla tych, którzy zostali w domach, wyjechali lub z innych powodów nie mogli tego dnia być z nami. My śpiewałyśmy, pamiętając o naszych nieobecnych Koleżankach. 

Jolanta Szydłowska
Prezydent LC Gdańsk Amber kadencji 2014/2015

Joli wyprawa do Santiago de Compostela

Dzień pierwszy, wtorek - 09.09.2014 r.

Wyruszam z Gdańska. Sama i trochę przestraszona. Czuję, że kondycja pozostawia wiele do życzenia. Ale przecież to nie wyścig. Mimo to wieczorem o 23-ciej w hostelu czuję, że mam dość.
Wylądowałam w Pamplonie (Pampelunie) o 20:00. Karton, którym podróżował rower został uszkodzony, zgubiono siodełko. Na szczęście mam komplet i przez 2 godziny składam rower. Dla chcących powtórzyć ten wariant rada: bez tabletu, telefonu i lampki czołówki (takiej na głowę) - ciężko sobie poradzić. Po złożeniu roweru przednie koło ociera o bieżnik, ale dzisiaj nie mam siły - zajmę się tym jutro.
Pa! Jola

Na zdjęciach: na lotnisku w Gdańsku przed odlotem i części roweru po otwarciu kartonu już w Pamplonie.

Dzień drugi, środa - 10.09.2014 r.

Ciężka noc w hostelu. Głośna klimatyzacja i cienkie ściany. Jestem na nogach od 6:00.
O 7:40 wyruszam. I tu zaczyna się: 2 godziny błąkam się po Pampelunie, szukając drogi. Koło Uniwersytetu w końcu znajduję drogę i pielgrzymów. Mijam grupki z Włoch i Anglii. Drogi rowerzystów i pieszych to różne drogi. Rozdzielamy się na przedmieściach Pampeluny. Oni wędrują polami, ja samotnie ruszam wąska, asfaltową drogą w kierunku autostrady.
Każdy kogo spotykam - pozdrawia mnie "bueno Camino". Gdy Hiszpanie zauważają, że się gubię lub szukam drogi ruszają na pomoc. Odnajduje drogę AN1110. Jadę nią wzdłuż autostrady. 3-4 razy na godzinę pojawia się samochód (droga zalecana - spokojna). A potem zaczyna się dramat kondycyjny i upał .
Idę od plamki cienia do plamki. W 38 stopniach gorąca liczy się każdy krok. Idę 100 metrów i odpoczywam. I znowu kolejne 100 metrów... Aż wreszcie nagroda: jazda w dół i pierwszy stempel w moim paszporcie w Puente la Reine. I znowu pod górę. Piję ogromne ilości wody, a od jazdy z góry (wiatr) mam podrażnione oczy.
Koło Lorca kończy mi się woda i mimo, że droga wiedzie obok Lorce, idę tam resztkami sił. W Lorce: cień, fontanna, automat z napojami, w schronisku bar z kawą, Coca-cola... Ale zanim to wszystko zobaczę, siedzę 30 minut na stopniach kościoła, bo nie mam już siły. Po godzinnym postoju znowu pod górę.
Po godzinie jestem u celu - w Estell. Nie ma miejsc w schroniskach i hotelach. Przypadkiem spotkane dziewczyny z Wenezueli pomagają mi i mam w końcu pokój w hotelu (dla wybierających się w drogę: woda jest najważniejsza, a krem musi mieć filtr 50). Kłopoty z rowerem: źle pracują hamulce, przedni błotniki zdjęłam i jedzie na bagażniku, razem z 11 kg bagażu. Jutro rano szukam serwisu.

Dzień trzeci, czwartek - 11.09.2014 r.

Rano serwis rowerowy (przy zaangażowanym udziale Hiszpanów: "idź do drugiego serwisu ten jest bardzo zły " itd.). Zeszło do 10:30.
Ruszam z Estelle na piechotę, pchajac w pełni sprawny już rower. Dzisiaj będą długie puste odcinki - bez miejscowości , dlatego muszę kupić wodę. Po 2-ch km żadnego sklepu przy drodze. Ale za to wreszcie jadę. W małej (parę domów) miejscowości Azqueta kupuję wodę w automacie. Wyśmienita!
Dalej oczywiście bez zmian - pod górę. Kilometr dalej postój na poboczu i ląduję w rowie. Głupia sprawa - stoimy obok siebie ja i rower, chcę coś wyjąć z sakwy i on mnie wciąga do rowu. Rów na szczęście tylko z pół metra... Jedyna strata to getry całe w rzepach. No, ale ruszam dalej... Raz z górki, raz pod górkę. Ciągle drogą NA1110. Mijam winnice, wytwórnie win, piękne kościoły. Koło Los Arcos (brak wskazania) wybieram drogę w prawo czyli dalej NA 1110. Dobry wybór. Znowu trochę na piechotę (górki) i jestem w alberge w Sansol. Jem obiad (dostałam z Polski wytyczne, że mam jeść, a nie tylko pić) . Obiad czyli frytki i kurczak to prezent, płace tylko 1 euro za wodę. Najwspanialsza jest jednak woda i jej łyk jako nagroda na każdej górce.
Po Sansol już tylko pod górę i to w słońcu! Nie ma plam cienia i ciężko złapać oddech. Teraz robię przerwy co chwilę. Przed Viana jest już z góry. To połowa planowanej trasy na dziś. Ale postanawiam nie jechać dalej. Jest baaaaardzo gorąco. Od jutra - tak jak inni pielgrzymi - będę wyruszac o 7:30 i kończyć koło 15-tej. Plan planem, ale w Viano pełno pielgrzymów. W schroniskach nie ma miejsca, a więc znowu hotel.
30 minut zwiedzania, pranie i idę spać....

Ps. na zdjęciach - alberge w którym zabrakło miejsca i dolina, w której widać początek jutrzejszego drogi.

Dzień czwarty, piątek - 12.09.2014 r.

Wczoraj było 39 stopni. Dodatkowa motywacja, aby ruszać wcześniej. Okazuje się, że o siódmej jest jeszcze ciemno. Ale o już ósmej jadę.
Miotam się przy wyborze i poszukiwaniu drogi. To problem rowerzysty z miejskim rowerem. Obawa przed drogami gruntownym. W końcu dołączam do pieszych. Na odcinkach szutrowych prowadzę rower, na brukowanych jadę. Jest przyjemne powietrze i mili towarzysze (ludzie się pozdrawiają, zagadują). Okazuje się, że z Viany do Navarette rowerzyści jadą tą sama trasą co piesi. Jest dobrze oznaczona. Potem w Navarette przenoszę się na trasę N120. Potem ją gubię i jadę LR 342 do Sotes i Ventosy (co do zagubienia trasy - to wynik oznaczeń, jedziesz drogą N 120a z Ventosy, dojeżdżasz do ronda i twojej drogi nie ma, historia z brakiem oznaczeń to już normalność).
W Sotes staję na obiad. Mam już dość. Znowu gorąco, brak cienia i było pod górę. Kończę obiad i wychodząc znowu spotykam chłopaka z Londynu, którego mijałam parokrotnie (idzie na piechotę w moim rowerowym tempie) już od dwóch dni. Znalazł po drodze kolegę (też szybkiego). Idą do Nayera smiley. Ja zmierzam 20 km dalej i docieram tam o 17-tej. Jestem w Santo Domingo de la Calzada. Znowu pełno w alberge. Piesi kończą około trzynastej - czternastej i wtedy od razu brakuje miejsc noclegowych. Znajduję hotel w opactwie cystersów - siostry zakonne w recepcji (!). Dostaję jasne wytyczne ze o 22:00 zamykają drzwi. Wszystko po hiszpańsku i na migi. Nie ma sprawy - wychodzę tylko do katedry i po wodę smiley...
Pierwszego dnia wyjeżdżając z Pamplony na tablicy widziałam napis: Santiago 740 km. Tu podają, że zostało mi jeszcze 580 km...

Na zdjęciu: most w Logrono - część trasy wspólna dla rowerzystów i pieszych.

Dzień piąty, sobota - 13.09.2014 r.

Moje maile koleżanka Kasia umieszcza w Internecie i dlatego podaję informacje o drogach i inne, może przydatne dla rowerzystów.
Za Santo Domingo de la Calzada kończy się autostrada. Cały ruch z autostrady przenosi sie na moją N120. Jezdnia dwupasmowa z poboczem dość wąskim. Dwie pierwsze godziny to duży stres. Jadę ostrożnie, mocno zaciskam dłonie, które zaczynają mi drętwieć. Wraz z temperaturą zauważam dobre strony tirów: jest sekunda cienia jak mnie miją i powiew wiatru.
Do 13-tej zatrzymuję się dwa razy w przydrożnych barach na kawę, wodę. W jednym z nich jem kanapki. Cały czas droga wiedzie pod górę. Nawet jak mi się wydaje, że droga wygląda lepiej, to użyte przerzutki i spojrzenie wstecz prostują mój pogląd.
W zasięgu wzroku wzdłuż drogi od czasu do czasu piesi pielgrzymi. Za Villafranca zaczyna się ostrzej. Nie ma już pieszych, pojawiają się rowerzyści. Mijają mnie dwie pary młodzieży i samotny Hiszpan, z którym chwilę rozmawiamy. Na zmianę idę i jadę. Nie daję rady. I wtedy anomalia: mija mnie jadący z prędkością 20-30 km na godzinę czerwony samochód osobowy (anomalia, bo tu nikt tą drogą nie jedzie poniżej 100 km/godz), za tylną szybą czerwony pluszowy diabeł. Mija mnie i zjeżdża na pobocze. W tym momencie wzmaga się ruch, ja jadę, samochód zostaje z tyłu. Kolejny zakręt i pod górę. Idę resztkami sił. Robi się pusto. Mija mnie samochód - ten sam - czerwony i zatrzymuje się jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną - staje na pasie. Nie widzę, czy ktoś jest w środku. Adrenalina daje mi strasznego kopa. Być może bezzasadnie, ale ogarnia mnie strach. Na szczęście nadjeżdżają z tyłu dwa samochody i czerwony zjeżdża znowu na pobocze. Mając przed sobą wolny pas, jadę tak szybko, że nawet w bajkach tego nie wymyślili i cieszę się, że ta drogą jest jednak ruchliwa. Jadę tak następne 12 km. Wyjeżdżam na wszystkie góry. Staję dopiero wtedy, gdy widzę za sobą dwoje rowerzystów. Pytanie o czerwony samochód traktują chyba jak mój wymysł. A jednak myślę, że należy uważać - szczególnie samotny rowerzysta. Dlatego o tym piszę. Dla tych, co wybierają się samotnie: piękny kraj, ale ludzie mogą zdarzyć się różni.
Mijam w tej całej sytuacji planowane miejsce postoju. Teraz ciągnę już do Burgos. Ostatnie kilometry robię szutrową, pylistą drogą. Przedmieścia Burgos z fatalnym oznaczeniem drogi. Tu zupełnie inaczej niż w Logrono. Znowu gubię szlak. Jadę na wyczucie. Nagle w oddali widzę kogoś z plecakiem. To musi być pielgrzym. Doganiam go, gdy rozmawia z kimś szukając drogi. To Polak, pierwszy jakiego tu spotykam. Ruszamy razem w kierunku katedry, aby tam odnaleźć szlak. Znajdujemy katedrę i szlak i przy okazji - wszystko w mieście zajęte. Zalew pielgrzymów, fiesta. Rozdzielamy się w poszukiwaniu każdy swojego miejsca. Znajdują ostatni chyba pokój w mieście. Ale muszę zapłacić z góry. Jak sądzę cała pokryta kurzem, śmierdząca - jestem raczej nieciekawym klientem.
Zdążę jeszcze wyruszyć po wodę i idę na mszę do katedry. Na mszy 90% to starsze Hiszpanki. Część z obecnych mężczyzn to pielgrzymi (łatwo rozpoznać po stroju i butach). Na tacę zbierają dwie eleganckie panie. A przed katedrą zabawa, muzyka, tańce. Zaczyna się życie...
Tablice w Burgos informują, że pozostało mi 507 km do celu .
Na zdjęciu katedra w Burgos.

Dzień szósty, niedziela - 14.09.2014 r.

Nie mam siły. Postanawiam, że z uwagi na niedzielę wyrusze pozniej. O 9:00 wsiadam na rower i ruszam za pieszymi pielgrzymami. Plan jest taki, aby iść czy jechać (jak się da) z nimi do wioski Hontanas i tam dość wcześnie czyli koło pory obiadowej stanąć w alberge.
I tak się udaje - jadę drogą szutrową, spotykając Hiszpanów, Francuzów, Rosjan, Włochów i wiele innych narodowości i w końcu poznanego wczoraj Polaka - Pawła.
Pielgrzymuję. Ciężka trasa dla roweru i pewnie gdyby padało, byłoby to bardzo trudne. Ale tylko mocno wieje. To w moim przypadku oznacza znowu problem z oczyma (przymuję od trzech dni krople do oczu z antybiotykiem i przynajmniej oczy nie są już czerwone) . Widzę jak wielu tym idącym ciężko, niektórzy kuleją, oslaniają się od wiatru.
14:30 - jestem w alberge w pokoju 12-osobowym. Piętrowe łóżka, koedukacyjne łazienki. Spokojnie. Ciągle schodzą nowi pielgrzymi, a ci co już są "naprawią" sobie stopy, robią pranie...
W małym kościółku w Hontas - przy zaledwie paru osobach grał na flecie młody Koreańczyk. Jego towarzysz śpiewał. Był to krótki, śliczny koncert. I zupełnie niespodziewany.
Jutro ruszam dalej. Nie mam planu.

Zdjęcia: droga do Hontanas, wejście do Hontanas (tędy wchodzą pielgrzymi), moje schronisko - alberge (to jest to zdjęcie z praniem) nocleg za 5 euro i zdjęcie, jakie zrobiłam sobie w jednej z miejscowości na początku dzisiejszej drogi.

Dzień siódmy, poniedziałek - 15.09.2014 r.

Na sali sypialnej w alberge 10 mężczyzn i 2 kobiety. Źle śpię i budzą mnie nocne wędrówki. O 5-tej pierwsze ruchy wstających do drogi stawiają mnie na dobre na nogi ..... i odgłosy burzy. Czuję gardło. Leje. Wyciągam kurtkę i spodnie nieprzemakalne, pakuję wczorajsze mokre jeszcze pranie. Gdy jestem gotowa - połowy ludzi już nie ma. Ruszam również, na razie do baru na herbatę i kanapkę (2 euro). Dla mnie z rowerem jest za ciemno na podróż. W barze nie jestem sama, jeszcze paru pielgrzymów je śniadanie.
Trwa dyskusja czy dam radę z rowerem - czy tam w glinie i błocie utopie się. Wyjaśniam, że idę z nimi 5 km do Castrojeriz i potem wracam na asfalt. Kiwają głowami i życzą powodzenia. Wyruszam o 7:30. Trochę wysmarowałam się w błocie, ale nie jest tak tragicznie. 4 km dalej jestem już na asfalcie.
Przede mną pielgrzym na drodze wędruje otoczony dymem - tylko jeden człowiek pali tu na drodze fajkę, krzyczę "Paweł !" Rozmawiamy chwilę, robimy sobie wzajemnie zdjęcia i żegnamy się. Chwilę później jestem już sama i tak już zostaje do celu w Carrion de Los Condes (jadę z Castrojeriz drogami kolejno BU-400, z niej na BU-403, potem P-432 i P-431, kierując się cały czas na Formista). Od Formista (w Formista w barze duża kanapka i dwie herbaty - 4,5 euro) do celu droga pieszych idzie równolegle do mojej trasy, dzieli nas tylko rów. Cieszę się, bo czuję się raźniej i mam z kim pokrzyczeć i "Ola" i "Bueno Camino".
Carrion de Los Condes - godzina 14:00 i wszystkie miejsca zajęte. Radzą mi jechać albo 17 km albo 38 km dalej.
To normalne, jak się jest rowerzysta. Wszyscy są mili. Ale pieszy ma pierwszeństwo. No i jakoś wszyscy wierzą, że możemy pedałowac cały dzień. Co prawda są tu wyczynowcy, którzy jadą długo. Część osób jedzie lub wędruje bez bagażu. Zleca się przewóz specjalnym przewoźnikom i można wędrować. Można też wynająć sobie taksowkę, która dowiezie ci rzeczy tam, gdzie dotrzesz. Takiego pielgrzyma z taksówką spotkałam dzisiaj.
Jadę dalej i za miastem znajduję hotel i zostaję. Jest drożej niż w schronisku i hostelu, ale moje ogranczenie dzisiaj co do podróży wynika i ze zmęczenia i konieczności suszenia rzeczy po deszczu (a już wiem, że nie wszystkie schną szybko). Mam też mokre rzeczy od wczoraj. I co najważniejsze: pani w recepcji pokazuje mi gdzie mogę umyć rower. Od tego zaczynam postój.
Potem okazuje się, że dzisiaj w hotelu do jedzenia nic nie dostanę. W końcu odgrzewają mi pizzę. To już drugi dzień takiego jedzenia. Trudno.
Pogoda w dniu dzisiejszym - noc i rano burza. Od 9:00 bez deszczu, chłodno, wieje silny miejscami wiatr, temperatura poniżej 18 stopni (wieje, bo to charakterystyczne dla tego płaskowyżu mesety). Po 14-tej ociepla się.
Ważne dla piechurów - lampka czołówka jest niezbędna (innym też się przyda).
Ilość kilometrów do celu według przewodnika 422, według drogowskazów może być 450 lub 410 (oczywiście oba drogowskazy mogą się trafić w tym samym miejscu, to się tu zdarza i nie należy się przejmować).
Na jednym ze zdjęć widok dwóch dróg obok siebie, asfaltowej i camino dla pielgrzymów. Tak było dzisiaj przez część drogi i będzie jeszcze jutro. Będzie mi raźniej.

Dzień ósmy, wtorek - 16.09.2014 r.

No tak, są pierwsze straty. Ale jak się ma rower to się go zostawia przed barami. Brak aparatu fotograficznego. Miałam na nim trochę zdjęć, bo szybciej i poręczenie się robi niż tabletem. Szkoda, bo to prezent od rodziny i przyjaciół.
Dzisiaj wyruszam po rozmowie z lekarzem. W nocy miałam problemy z oddychaniem i cały czas mam bóle żołądka. No cóż, aby go nie podrażniać, postaram się pociągnąć na herbacie i pieczywie.
Wyruszam o 9:15 drogą N 120 na Leon. Płasko, pusto, chłodny wiaterek, chmurki. Nikogo, rzadko jakiś samochód. Po 20 km na drogę wchodzą piesi. Będą teraz podróżować w pobliżu drogi, która jadę.
Staram się zatrzymywać często na herbatę (często to było 3 razy). To jak mija dzień też zależy od baru, a najbardziej jacy w nim ludzie i jedzenie. W ostatnim przed postojem jak zapytałam o coś do jedzenia, to ponieważ nic nie mieli - właściciel wystawił słoik marmolady, pudełko margaryny i opiekł mi tosty. Było bardzo dobre (bez margaryny).
Jest 14:30 - stoję na drodze i nie wiem co robić (jak jechać). Zrobiłam około 50 km i to wystarczy. Do jakiegoś miejsca, gdzie mam szansę na nocleg jest 20 a może 30 km. Do Sahagun, które minełam jakieś pół godziny temu na pewno się nie cofnę. Obok miejscowość, która ma małą alberge, ale z fatalną opinią w przewodniku (pewnie zresztą pełną pielgrzymów). Przewodnik ma co prawda 4 lata...
W końcu poddaję się i skręcam do tej wnioski - Calzada de Coto. W alberge 3 osoby - trzech rowerzystów z Teksasu. I tak w czwórkę jesteśmy docelowo gośćmi w 36 osobowej sali i jak okazuje się w nowym, bo otwartym od 3-ch miesięcy alberge (stare zamknięto). Jest cicho i czysto. Gdyby było nas więcej, to w moim odczuciu zaplecze jest za małe. Dla nas jednak dzisiaj wszystkiego jest dużo. Płatność za łóżko - co łaska.
Rozmawiamy, jemy, robimy zakupy w jedynym sklepiku w wiosce(?). Próbujemy nie dać się zdominować przez zarządzającego alberge (jest pierwszy dzień w pracy i ma nas tylko czworo).
Droga dzisiaj była w zasadzie płaska. Na parę górek nie ma co narzekać. Jutro może być podobnie. Potem znowu będą wspinaczki.

Zdjęcia: moje na na tle kościoła w Terradillos de Los Templarios i samego kościoła - miejsca wyznaczajacego połowę Camino i nasza sala w alberge (pierwsze po lewej na dole moje łóżko).

Dzień dziewiąty, środa - 17.09.2014 r.

Wieczorem czuję się coraz gorzej. Nie mogę leżeć, bo mam problem z oddechem. Jakieś inne organy też coś marudzą. Amerykanie i Paco (nasz gospodarz w alberge) pomagają mi zorganizować podróż do szpitala. Chcę zrobić przeswietlenie klatki piersiowej. Po co czekać do jutra i marnować dzień. Leon - duże miasto ze szpitalem jest blisko.
Samochodem do Leon, rower na przyczepie. Rower i bagaże do hotelu (przy szpitalu), ja do szpitala.
21:45 melduję się w okienku, przekazuję kartę europejską i paszport. Wypełniamy druczek z danymi. Cytuję po hiszpańsku wyuczone w międzyczasie zdania (nikt nie porozumiewa się inaczej niż po hiszpańsku). Opisuję problem z oddychaniem. Następny pokój, powtarzam tę samą regułę po hiszpańsku. Przeprowadzają mnie do poczekalni. Czekam. Po godzinie jako Jolanta Marija zostaję poddana pomiarom: ciśnienia i temperatury. Dopominam się "fotografiiji". Nie teraz. Znowu do poczekalni i czekać na lekarza.
24:11- czekam, zaczyna mnie mocniej pobolewac żołądek (czuję go od paru dni)
01:15 - prosi lekarz (znaleźli kogoś z angielskim)
01:30 - pobranie krwi i EKG
02:15 - rentgen klatki piersiowej
03:10 - prosi lekarz (już dwóch) i wyjaśniają, że wszystko jest ok., ale jest anomalia w pracy serca i chcą zrobić dodatkowe badania. Robimy.
03:30 - podsumowujemy: zalecają zakończyć drogę do Santiago czy to na rowerze czy piechotą. Po powrocie do Polski udać się do lekarza i ustalić co dalej z sercem (na obecną sytuację mogło się też zbiec parę elementów: wysokość która waha się od 400 m npm do 1100 m npm, a w większości to praca na wysokości około 800-900 m npm, duży wysiłek, serce i może coś jeszcze czego nie znaleźli).
Jestem tak zmęczona, że nie wspomnę o tym, jak w tym momencie potwornie boli mnie żołądek (obawiam się, że przedłużone badania skończyłyby się tym, że musiałabym tam zostać). Dziękuję lekarzom, zabieram papiery i ledwo docieram po 4-tej w nocy na piechotę do hotelu (to ten sam bardzo nowoczesny kompleks szpitalny).
W hotelu dochodzę do wniosku, że skoro to nie zawał i płuca mam całe, to przespię się i jadę dalej od jutra moje Camino. Na pewno wszystko będzie dobrze.
Chwilę później dopada mnie taki ból głowy i żołądka, że obezwladnia mnie na następne 12 godzin. Na cały kolejny etap. Tyle o planach człowieka na Camino.
Jestem wykończona, poddaję się, jeśli moje Camino tu ma się skończyć i jest właśnie takie, to zgadzam się. Ból maleje.
Wieczorem, gdy już jestem w stanie się ruszyć udaje mi się zorganizować herbatę i bułkę. Nic więcej już dziś nie zrobię.
Na zdjęciu: szpital w Leon.

Dzień dziesiaty, czwartek - 18.09.2014 r.

Noc i ranek 18.09.2014 - no cóż boli dalej. Mogę się ruszyć do recepcji, do baru hotelowego. Ale to, jak oceniam sytuację będzie maksimum moich możliwości.
Wszystkim wrzodowcom radzę pamiętać o zabraniu leków i siemienia w taką podróż.

Pozdrawiam serdecznie z zakończonej w Leon pielgrzymki do Santiago de Compostella. Przejechalam około 400 km (z tego część to efekt błądzenia i szukania dróg)
Jola
Ps. i tak tam dotrę (ale już nie sama), bo z Santiago mam samolot do domu...

Rewizyta w Sztokholmie

W październiku 2013 roku  - w ramach obchodów XV lecia charteru LC Gdańsk Amber - gościłyśmy w Gdańsku  grupę Lionek ze szwedzkiego klubu LC Aurora Trollbacken.
Był to nasz pierwszy kontakt z tym klubem i pierwsza wizyta Pań ze Szwecji w Gdańsku.
Nasz pierwszy kontakt „nabrał rumieńców” i w tym roku na zaproszenie LC Aurora Trollbacken wybrałyśmy się do Sztokholmu my, czyli Lionki z LC Gdańsk Amber. Zaproszenie związane było z X-leciem charteru tego Klubu.
Naszą reprezentację stanowiły: Kasia Gebert, Kasia Czajka, Beata Oworuszko, Helena Prolejko, Hania Zamorska i ja - Ela Szmyd.
Weekend w Sztokholmie był pełen wrażeń. Pięknej słonecznej pogodzie towarzyszyło bardzo serdeczne i sympatyczne przyjęcie nas przez szwedzkie Koleżanki. W pierwszy wieczór naszego pobytu ugoszczone zostałyśmy szwedzkimi przysmakami w domu jednej z nich, a w kolejny wieczór byłyśmy na uroczystej kolacji z okazji X-lecia charteru ich klubu.
Było tam dużo innych gości, Lionów i nie tylko i w bardzo miłej atmosferze wymieniałyśmy się doświadczeniami, refleksjami i rozmowami o ewentualnych wspólnych projektach w przyszłości.
W wolnym dla nas czasie - chociaż niezwykle krótkim - zwiedziłyśmy stare miasto w Sztokholmie, muzeum Vasa, wybrałyśmy się również na wycieczkę statkiem pod mostami Sztokholmu.
Wróciłyśmy pod wrażeniem pięknej stolicy Szwecji i bardzo serdecznego przyjęcia przez nasze szwedzkie Koleżanki.
Na pewno to nie ostatni nasz kontakt - będziemy pracować nad wspólnym projektem. Poznałyśmy się już, a to zawsze ułatwia współpracę.

Elżbieta Szmyd
Prezydent Klubu kadencji 2013/2014

Przekazanie władzy w Klubie

Już po raz kolejny nasze klubowe przekazanie władzy odbyło się na Kaszubach - u naszej koleżanki klubowej Ewy i jej męża Stasia.
Po raz kolejny tam ….. ponieważ gospodarze stwarzają tak sympatyczny nastrój, a otoczenie jest tak piękne, że po prostu chcemy tam wracać.
Tak było i tym razem.
Dopisała nam pogoda i nasi goście: Hania Suchecka - Gubernator naszego Okręgu z mężem, Past Gubernatorzy – Wiesław Makarewicz z żoną, Alek Tomaszewski – nasz „ojciec chrzestny” oraz oczywiście Kasia Gebert - nasza koleżanki klubowa. Miło nam było gościć koleżankę Lionkę z Poznania i naszych kolegów z trójmiejskich klubów Lions. A my Amberki – stawiłyśmy się licznie z naszymi mężami i osobami towarzyszącymi.
Ja, czyli Ela Szmyd – Prezydent LC Gdańsk Amber kadencji 2013-2014 pożegnałam się ze swoją kadencją, trochę z żalem, a trochę z oddechem, że już po ….. Kadencja 2013-2014 to obchody XV lecia charteru naszego klubu, a to co się działo obrazuje V  tom naszej kroniki klubowej.
„Stary” zarząd ustąpił, a „nowy” został zaprzysiężony.
Przekazałam insignia władzy swojej następczyni Joli Szydłowskiej – Prezydent LC Gdańsk Amber kadencji 2014-2015 życząc jej sukcesów w dalszej działalności charytatywnej.
A ja jako PAST – już pewnie po raz ostatni dziękuję za całą kadencję, za wsparcie i ogromną życzliwość i  serdeczność  moich koleżanek klubowych.

Elżbieta Szmyd
Prezydent LC Gdańsk Amber kadencji 2013-2014
zdjęcia: Alicja Dudaniec, Beata Oworuszko