LC GDAŃSK AMBER
zainaugurował swoją działalność 17.10.1998 r. jako pierwszy w Polsce północnej, a szósty w kraju klub kobiecy. Jego członkiniami są kobiety, które połączyła wrażliwość na potrzeby innych ludzi i chęć czynienia dobra. 
Działania Klubu skierowane są przede wszystkim do mieszkańców województwa pomorskiego...

Jesteśmy Organizacją Pożytku Publicznego [OPP] od VII'2004 r. 



PREZYDENT
KLUBU

kadencji 2023/2024

ALICJA DUDANIEC


Przekaż 1,5% naszej organizacji

Rozliczenie PIT 2024 z PITax.pl oraz IWOP jest możliwe w ramach projektu "PITax.pl dla OPP".

Joli wyprawa do Santiago de Compostela

Dzień pierwszy, wtorek - 09.09.2014 r.

Wyruszam z Gdańska. Sama i trochę przestraszona. Czuję, że kondycja pozostawia wiele do życzenia. Ale przecież to nie wyścig. Mimo to wieczorem o 23-ciej w hostelu czuję, że mam dość.
Wylądowałam w Pamplonie (Pampelunie) o 20:00. Karton, którym podróżował rower został uszkodzony, zgubiono siodełko. Na szczęście mam komplet i przez 2 godziny składam rower. Dla chcących powtórzyć ten wariant rada: bez tabletu, telefonu i lampki czołówki (takiej na głowę) - ciężko sobie poradzić. Po złożeniu roweru przednie koło ociera o bieżnik, ale dzisiaj nie mam siły - zajmę się tym jutro.
Pa! Jola

Na zdjęciach: na lotnisku w Gdańsku przed odlotem i części roweru po otwarciu kartonu już w Pamplonie.

Dzień drugi, środa - 10.09.2014 r.

Ciężka noc w hostelu. Głośna klimatyzacja i cienkie ściany. Jestem na nogach od 6:00.
O 7:40 wyruszam. I tu zaczyna się: 2 godziny błąkam się po Pampelunie, szukając drogi. Koło Uniwersytetu w końcu znajduję drogę i pielgrzymów. Mijam grupki z Włoch i Anglii. Drogi rowerzystów i pieszych to różne drogi. Rozdzielamy się na przedmieściach Pampeluny. Oni wędrują polami, ja samotnie ruszam wąska, asfaltową drogą w kierunku autostrady.
Każdy kogo spotykam - pozdrawia mnie "bueno Camino". Gdy Hiszpanie zauważają, że się gubię lub szukam drogi ruszają na pomoc. Odnajduje drogę AN1110. Jadę nią wzdłuż autostrady. 3-4 razy na godzinę pojawia się samochód (droga zalecana - spokojna). A potem zaczyna się dramat kondycyjny i upał .
Idę od plamki cienia do plamki. W 38 stopniach gorąca liczy się każdy krok. Idę 100 metrów i odpoczywam. I znowu kolejne 100 metrów... Aż wreszcie nagroda: jazda w dół i pierwszy stempel w moim paszporcie w Puente la Reine. I znowu pod górę. Piję ogromne ilości wody, a od jazdy z góry (wiatr) mam podrażnione oczy.
Koło Lorca kończy mi się woda i mimo, że droga wiedzie obok Lorce, idę tam resztkami sił. W Lorce: cień, fontanna, automat z napojami, w schronisku bar z kawą, Coca-cola... Ale zanim to wszystko zobaczę, siedzę 30 minut na stopniach kościoła, bo nie mam już siły. Po godzinnym postoju znowu pod górę.
Po godzinie jestem u celu - w Estell. Nie ma miejsc w schroniskach i hotelach. Przypadkiem spotkane dziewczyny z Wenezueli pomagają mi i mam w końcu pokój w hotelu (dla wybierających się w drogę: woda jest najważniejsza, a krem musi mieć filtr 50). Kłopoty z rowerem: źle pracują hamulce, przedni błotniki zdjęłam i jedzie na bagażniku, razem z 11 kg bagażu. Jutro rano szukam serwisu.

Dzień trzeci, czwartek - 11.09.2014 r.

Rano serwis rowerowy (przy zaangażowanym udziale Hiszpanów: "idź do drugiego serwisu ten jest bardzo zły " itd.). Zeszło do 10:30.
Ruszam z Estelle na piechotę, pchajac w pełni sprawny już rower. Dzisiaj będą długie puste odcinki - bez miejscowości , dlatego muszę kupić wodę. Po 2-ch km żadnego sklepu przy drodze. Ale za to wreszcie jadę. W małej (parę domów) miejscowości Azqueta kupuję wodę w automacie. Wyśmienita!
Dalej oczywiście bez zmian - pod górę. Kilometr dalej postój na poboczu i ląduję w rowie. Głupia sprawa - stoimy obok siebie ja i rower, chcę coś wyjąć z sakwy i on mnie wciąga do rowu. Rów na szczęście tylko z pół metra... Jedyna strata to getry całe w rzepach. No, ale ruszam dalej... Raz z górki, raz pod górkę. Ciągle drogą NA1110. Mijam winnice, wytwórnie win, piękne kościoły. Koło Los Arcos (brak wskazania) wybieram drogę w prawo czyli dalej NA 1110. Dobry wybór. Znowu trochę na piechotę (górki) i jestem w alberge w Sansol. Jem obiad (dostałam z Polski wytyczne, że mam jeść, a nie tylko pić) . Obiad czyli frytki i kurczak to prezent, płace tylko 1 euro za wodę. Najwspanialsza jest jednak woda i jej łyk jako nagroda na każdej górce.
Po Sansol już tylko pod górę i to w słońcu! Nie ma plam cienia i ciężko złapać oddech. Teraz robię przerwy co chwilę. Przed Viana jest już z góry. To połowa planowanej trasy na dziś. Ale postanawiam nie jechać dalej. Jest baaaaardzo gorąco. Od jutra - tak jak inni pielgrzymi - będę wyruszac o 7:30 i kończyć koło 15-tej. Plan planem, ale w Viano pełno pielgrzymów. W schroniskach nie ma miejsca, a więc znowu hotel.
30 minut zwiedzania, pranie i idę spać....

Ps. na zdjęciach - alberge w którym zabrakło miejsca i dolina, w której widać początek jutrzejszego drogi.

Dzień czwarty, piątek - 12.09.2014 r.

Wczoraj było 39 stopni. Dodatkowa motywacja, aby ruszać wcześniej. Okazuje się, że o siódmej jest jeszcze ciemno. Ale o już ósmej jadę.
Miotam się przy wyborze i poszukiwaniu drogi. To problem rowerzysty z miejskim rowerem. Obawa przed drogami gruntownym. W końcu dołączam do pieszych. Na odcinkach szutrowych prowadzę rower, na brukowanych jadę. Jest przyjemne powietrze i mili towarzysze (ludzie się pozdrawiają, zagadują). Okazuje się, że z Viany do Navarette rowerzyści jadą tą sama trasą co piesi. Jest dobrze oznaczona. Potem w Navarette przenoszę się na trasę N120. Potem ją gubię i jadę LR 342 do Sotes i Ventosy (co do zagubienia trasy - to wynik oznaczeń, jedziesz drogą N 120a z Ventosy, dojeżdżasz do ronda i twojej drogi nie ma, historia z brakiem oznaczeń to już normalność).
W Sotes staję na obiad. Mam już dość. Znowu gorąco, brak cienia i było pod górę. Kończę obiad i wychodząc znowu spotykam chłopaka z Londynu, którego mijałam parokrotnie (idzie na piechotę w moim rowerowym tempie) już od dwóch dni. Znalazł po drodze kolegę (też szybkiego). Idą do Nayera smiley. Ja zmierzam 20 km dalej i docieram tam o 17-tej. Jestem w Santo Domingo de la Calzada. Znowu pełno w alberge. Piesi kończą około trzynastej - czternastej i wtedy od razu brakuje miejsc noclegowych. Znajduję hotel w opactwie cystersów - siostry zakonne w recepcji (!). Dostaję jasne wytyczne ze o 22:00 zamykają drzwi. Wszystko po hiszpańsku i na migi. Nie ma sprawy - wychodzę tylko do katedry i po wodę smiley...
Pierwszego dnia wyjeżdżając z Pamplony na tablicy widziałam napis: Santiago 740 km. Tu podają, że zostało mi jeszcze 580 km...

Na zdjęciu: most w Logrono - część trasy wspólna dla rowerzystów i pieszych.

Dzień piąty, sobota - 13.09.2014 r.

Moje maile koleżanka Kasia umieszcza w Internecie i dlatego podaję informacje o drogach i inne, może przydatne dla rowerzystów.
Za Santo Domingo de la Calzada kończy się autostrada. Cały ruch z autostrady przenosi sie na moją N120. Jezdnia dwupasmowa z poboczem dość wąskim. Dwie pierwsze godziny to duży stres. Jadę ostrożnie, mocno zaciskam dłonie, które zaczynają mi drętwieć. Wraz z temperaturą zauważam dobre strony tirów: jest sekunda cienia jak mnie miją i powiew wiatru.
Do 13-tej zatrzymuję się dwa razy w przydrożnych barach na kawę, wodę. W jednym z nich jem kanapki. Cały czas droga wiedzie pod górę. Nawet jak mi się wydaje, że droga wygląda lepiej, to użyte przerzutki i spojrzenie wstecz prostują mój pogląd.
W zasięgu wzroku wzdłuż drogi od czasu do czasu piesi pielgrzymi. Za Villafranca zaczyna się ostrzej. Nie ma już pieszych, pojawiają się rowerzyści. Mijają mnie dwie pary młodzieży i samotny Hiszpan, z którym chwilę rozmawiamy. Na zmianę idę i jadę. Nie daję rady. I wtedy anomalia: mija mnie jadący z prędkością 20-30 km na godzinę czerwony samochód osobowy (anomalia, bo tu nikt tą drogą nie jedzie poniżej 100 km/godz), za tylną szybą czerwony pluszowy diabeł. Mija mnie i zjeżdża na pobocze. W tym momencie wzmaga się ruch, ja jadę, samochód zostaje z tyłu. Kolejny zakręt i pod górę. Idę resztkami sił. Robi się pusto. Mija mnie samochód - ten sam - czerwony i zatrzymuje się jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną - staje na pasie. Nie widzę, czy ktoś jest w środku. Adrenalina daje mi strasznego kopa. Być może bezzasadnie, ale ogarnia mnie strach. Na szczęście nadjeżdżają z tyłu dwa samochody i czerwony zjeżdża znowu na pobocze. Mając przed sobą wolny pas, jadę tak szybko, że nawet w bajkach tego nie wymyślili i cieszę się, że ta drogą jest jednak ruchliwa. Jadę tak następne 12 km. Wyjeżdżam na wszystkie góry. Staję dopiero wtedy, gdy widzę za sobą dwoje rowerzystów. Pytanie o czerwony samochód traktują chyba jak mój wymysł. A jednak myślę, że należy uważać - szczególnie samotny rowerzysta. Dlatego o tym piszę. Dla tych, co wybierają się samotnie: piękny kraj, ale ludzie mogą zdarzyć się różni.
Mijam w tej całej sytuacji planowane miejsce postoju. Teraz ciągnę już do Burgos. Ostatnie kilometry robię szutrową, pylistą drogą. Przedmieścia Burgos z fatalnym oznaczeniem drogi. Tu zupełnie inaczej niż w Logrono. Znowu gubię szlak. Jadę na wyczucie. Nagle w oddali widzę kogoś z plecakiem. To musi być pielgrzym. Doganiam go, gdy rozmawia z kimś szukając drogi. To Polak, pierwszy jakiego tu spotykam. Ruszamy razem w kierunku katedry, aby tam odnaleźć szlak. Znajdujemy katedrę i szlak i przy okazji - wszystko w mieście zajęte. Zalew pielgrzymów, fiesta. Rozdzielamy się w poszukiwaniu każdy swojego miejsca. Znajdują ostatni chyba pokój w mieście. Ale muszę zapłacić z góry. Jak sądzę cała pokryta kurzem, śmierdząca - jestem raczej nieciekawym klientem.
Zdążę jeszcze wyruszyć po wodę i idę na mszę do katedry. Na mszy 90% to starsze Hiszpanki. Część z obecnych mężczyzn to pielgrzymi (łatwo rozpoznać po stroju i butach). Na tacę zbierają dwie eleganckie panie. A przed katedrą zabawa, muzyka, tańce. Zaczyna się życie...
Tablice w Burgos informują, że pozostało mi 507 km do celu .
Na zdjęciu katedra w Burgos.

Dzień szósty, niedziela - 14.09.2014 r.

Nie mam siły. Postanawiam, że z uwagi na niedzielę wyrusze pozniej. O 9:00 wsiadam na rower i ruszam za pieszymi pielgrzymami. Plan jest taki, aby iść czy jechać (jak się da) z nimi do wioski Hontanas i tam dość wcześnie czyli koło pory obiadowej stanąć w alberge.
I tak się udaje - jadę drogą szutrową, spotykając Hiszpanów, Francuzów, Rosjan, Włochów i wiele innych narodowości i w końcu poznanego wczoraj Polaka - Pawła.
Pielgrzymuję. Ciężka trasa dla roweru i pewnie gdyby padało, byłoby to bardzo trudne. Ale tylko mocno wieje. To w moim przypadku oznacza znowu problem z oczyma (przymuję od trzech dni krople do oczu z antybiotykiem i przynajmniej oczy nie są już czerwone) . Widzę jak wielu tym idącym ciężko, niektórzy kuleją, oslaniają się od wiatru.
14:30 - jestem w alberge w pokoju 12-osobowym. Piętrowe łóżka, koedukacyjne łazienki. Spokojnie. Ciągle schodzą nowi pielgrzymi, a ci co już są "naprawią" sobie stopy, robią pranie...
W małym kościółku w Hontas - przy zaledwie paru osobach grał na flecie młody Koreańczyk. Jego towarzysz śpiewał. Był to krótki, śliczny koncert. I zupełnie niespodziewany.
Jutro ruszam dalej. Nie mam planu.

Zdjęcia: droga do Hontanas, wejście do Hontanas (tędy wchodzą pielgrzymi), moje schronisko - alberge (to jest to zdjęcie z praniem) nocleg za 5 euro i zdjęcie, jakie zrobiłam sobie w jednej z miejscowości na początku dzisiejszej drogi.

Dzień siódmy, poniedziałek - 15.09.2014 r.

Na sali sypialnej w alberge 10 mężczyzn i 2 kobiety. Źle śpię i budzą mnie nocne wędrówki. O 5-tej pierwsze ruchy wstających do drogi stawiają mnie na dobre na nogi ..... i odgłosy burzy. Czuję gardło. Leje. Wyciągam kurtkę i spodnie nieprzemakalne, pakuję wczorajsze mokre jeszcze pranie. Gdy jestem gotowa - połowy ludzi już nie ma. Ruszam również, na razie do baru na herbatę i kanapkę (2 euro). Dla mnie z rowerem jest za ciemno na podróż. W barze nie jestem sama, jeszcze paru pielgrzymów je śniadanie.
Trwa dyskusja czy dam radę z rowerem - czy tam w glinie i błocie utopie się. Wyjaśniam, że idę z nimi 5 km do Castrojeriz i potem wracam na asfalt. Kiwają głowami i życzą powodzenia. Wyruszam o 7:30. Trochę wysmarowałam się w błocie, ale nie jest tak tragicznie. 4 km dalej jestem już na asfalcie.
Przede mną pielgrzym na drodze wędruje otoczony dymem - tylko jeden człowiek pali tu na drodze fajkę, krzyczę "Paweł !" Rozmawiamy chwilę, robimy sobie wzajemnie zdjęcia i żegnamy się. Chwilę później jestem już sama i tak już zostaje do celu w Carrion de Los Condes (jadę z Castrojeriz drogami kolejno BU-400, z niej na BU-403, potem P-432 i P-431, kierując się cały czas na Formista). Od Formista (w Formista w barze duża kanapka i dwie herbaty - 4,5 euro) do celu droga pieszych idzie równolegle do mojej trasy, dzieli nas tylko rów. Cieszę się, bo czuję się raźniej i mam z kim pokrzyczeć i "Ola" i "Bueno Camino".
Carrion de Los Condes - godzina 14:00 i wszystkie miejsca zajęte. Radzą mi jechać albo 17 km albo 38 km dalej.
To normalne, jak się jest rowerzysta. Wszyscy są mili. Ale pieszy ma pierwszeństwo. No i jakoś wszyscy wierzą, że możemy pedałowac cały dzień. Co prawda są tu wyczynowcy, którzy jadą długo. Część osób jedzie lub wędruje bez bagażu. Zleca się przewóz specjalnym przewoźnikom i można wędrować. Można też wynająć sobie taksowkę, która dowiezie ci rzeczy tam, gdzie dotrzesz. Takiego pielgrzyma z taksówką spotkałam dzisiaj.
Jadę dalej i za miastem znajduję hotel i zostaję. Jest drożej niż w schronisku i hostelu, ale moje ogranczenie dzisiaj co do podróży wynika i ze zmęczenia i konieczności suszenia rzeczy po deszczu (a już wiem, że nie wszystkie schną szybko). Mam też mokre rzeczy od wczoraj. I co najważniejsze: pani w recepcji pokazuje mi gdzie mogę umyć rower. Od tego zaczynam postój.
Potem okazuje się, że dzisiaj w hotelu do jedzenia nic nie dostanę. W końcu odgrzewają mi pizzę. To już drugi dzień takiego jedzenia. Trudno.
Pogoda w dniu dzisiejszym - noc i rano burza. Od 9:00 bez deszczu, chłodno, wieje silny miejscami wiatr, temperatura poniżej 18 stopni (wieje, bo to charakterystyczne dla tego płaskowyżu mesety). Po 14-tej ociepla się.
Ważne dla piechurów - lampka czołówka jest niezbędna (innym też się przyda).
Ilość kilometrów do celu według przewodnika 422, według drogowskazów może być 450 lub 410 (oczywiście oba drogowskazy mogą się trafić w tym samym miejscu, to się tu zdarza i nie należy się przejmować).
Na jednym ze zdjęć widok dwóch dróg obok siebie, asfaltowej i camino dla pielgrzymów. Tak było dzisiaj przez część drogi i będzie jeszcze jutro. Będzie mi raźniej.

Dzień ósmy, wtorek - 16.09.2014 r.

No tak, są pierwsze straty. Ale jak się ma rower to się go zostawia przed barami. Brak aparatu fotograficznego. Miałam na nim trochę zdjęć, bo szybciej i poręczenie się robi niż tabletem. Szkoda, bo to prezent od rodziny i przyjaciół.
Dzisiaj wyruszam po rozmowie z lekarzem. W nocy miałam problemy z oddychaniem i cały czas mam bóle żołądka. No cóż, aby go nie podrażniać, postaram się pociągnąć na herbacie i pieczywie.
Wyruszam o 9:15 drogą N 120 na Leon. Płasko, pusto, chłodny wiaterek, chmurki. Nikogo, rzadko jakiś samochód. Po 20 km na drogę wchodzą piesi. Będą teraz podróżować w pobliżu drogi, która jadę.
Staram się zatrzymywać często na herbatę (często to było 3 razy). To jak mija dzień też zależy od baru, a najbardziej jacy w nim ludzie i jedzenie. W ostatnim przed postojem jak zapytałam o coś do jedzenia, to ponieważ nic nie mieli - właściciel wystawił słoik marmolady, pudełko margaryny i opiekł mi tosty. Było bardzo dobre (bez margaryny).
Jest 14:30 - stoję na drodze i nie wiem co robić (jak jechać). Zrobiłam około 50 km i to wystarczy. Do jakiegoś miejsca, gdzie mam szansę na nocleg jest 20 a może 30 km. Do Sahagun, które minełam jakieś pół godziny temu na pewno się nie cofnę. Obok miejscowość, która ma małą alberge, ale z fatalną opinią w przewodniku (pewnie zresztą pełną pielgrzymów). Przewodnik ma co prawda 4 lata...
W końcu poddaję się i skręcam do tej wnioski - Calzada de Coto. W alberge 3 osoby - trzech rowerzystów z Teksasu. I tak w czwórkę jesteśmy docelowo gośćmi w 36 osobowej sali i jak okazuje się w nowym, bo otwartym od 3-ch miesięcy alberge (stare zamknięto). Jest cicho i czysto. Gdyby było nas więcej, to w moim odczuciu zaplecze jest za małe. Dla nas jednak dzisiaj wszystkiego jest dużo. Płatność za łóżko - co łaska.
Rozmawiamy, jemy, robimy zakupy w jedynym sklepiku w wiosce(?). Próbujemy nie dać się zdominować przez zarządzającego alberge (jest pierwszy dzień w pracy i ma nas tylko czworo).
Droga dzisiaj była w zasadzie płaska. Na parę górek nie ma co narzekać. Jutro może być podobnie. Potem znowu będą wspinaczki.

Zdjęcia: moje na na tle kościoła w Terradillos de Los Templarios i samego kościoła - miejsca wyznaczajacego połowę Camino i nasza sala w alberge (pierwsze po lewej na dole moje łóżko).

Dzień dziewiąty, środa - 17.09.2014 r.

Wieczorem czuję się coraz gorzej. Nie mogę leżeć, bo mam problem z oddechem. Jakieś inne organy też coś marudzą. Amerykanie i Paco (nasz gospodarz w alberge) pomagają mi zorganizować podróż do szpitala. Chcę zrobić przeswietlenie klatki piersiowej. Po co czekać do jutra i marnować dzień. Leon - duże miasto ze szpitalem jest blisko.
Samochodem do Leon, rower na przyczepie. Rower i bagaże do hotelu (przy szpitalu), ja do szpitala.
21:45 melduję się w okienku, przekazuję kartę europejską i paszport. Wypełniamy druczek z danymi. Cytuję po hiszpańsku wyuczone w międzyczasie zdania (nikt nie porozumiewa się inaczej niż po hiszpańsku). Opisuję problem z oddychaniem. Następny pokój, powtarzam tę samą regułę po hiszpańsku. Przeprowadzają mnie do poczekalni. Czekam. Po godzinie jako Jolanta Marija zostaję poddana pomiarom: ciśnienia i temperatury. Dopominam się "fotografiiji". Nie teraz. Znowu do poczekalni i czekać na lekarza.
24:11- czekam, zaczyna mnie mocniej pobolewac żołądek (czuję go od paru dni)
01:15 - prosi lekarz (znaleźli kogoś z angielskim)
01:30 - pobranie krwi i EKG
02:15 - rentgen klatki piersiowej
03:10 - prosi lekarz (już dwóch) i wyjaśniają, że wszystko jest ok., ale jest anomalia w pracy serca i chcą zrobić dodatkowe badania. Robimy.
03:30 - podsumowujemy: zalecają zakończyć drogę do Santiago czy to na rowerze czy piechotą. Po powrocie do Polski udać się do lekarza i ustalić co dalej z sercem (na obecną sytuację mogło się też zbiec parę elementów: wysokość która waha się od 400 m npm do 1100 m npm, a w większości to praca na wysokości około 800-900 m npm, duży wysiłek, serce i może coś jeszcze czego nie znaleźli).
Jestem tak zmęczona, że nie wspomnę o tym, jak w tym momencie potwornie boli mnie żołądek (obawiam się, że przedłużone badania skończyłyby się tym, że musiałabym tam zostać). Dziękuję lekarzom, zabieram papiery i ledwo docieram po 4-tej w nocy na piechotę do hotelu (to ten sam bardzo nowoczesny kompleks szpitalny).
W hotelu dochodzę do wniosku, że skoro to nie zawał i płuca mam całe, to przespię się i jadę dalej od jutra moje Camino. Na pewno wszystko będzie dobrze.
Chwilę później dopada mnie taki ból głowy i żołądka, że obezwladnia mnie na następne 12 godzin. Na cały kolejny etap. Tyle o planach człowieka na Camino.
Jestem wykończona, poddaję się, jeśli moje Camino tu ma się skończyć i jest właśnie takie, to zgadzam się. Ból maleje.
Wieczorem, gdy już jestem w stanie się ruszyć udaje mi się zorganizować herbatę i bułkę. Nic więcej już dziś nie zrobię.
Na zdjęciu: szpital w Leon.

Dzień dziesiaty, czwartek - 18.09.2014 r.

Noc i ranek 18.09.2014 - no cóż boli dalej. Mogę się ruszyć do recepcji, do baru hotelowego. Ale to, jak oceniam sytuację będzie maksimum moich możliwości.
Wszystkim wrzodowcom radzę pamiętać o zabraniu leków i siemienia w taką podróż.

Pozdrawiam serdecznie z zakończonej w Leon pielgrzymki do Santiago de Compostella. Przejechalam około 400 km (z tego część to efekt błądzenia i szukania dróg)
Jola
Ps. i tak tam dotrę (ale już nie sama), bo z Santiago mam samolot do domu...