PETERSBURSKI SAMOWAR Amberek - 23.10.2010 r.
Jeszcze przed przybyciem gości, tych honorowych i tych zwyczajnych atmosfera gęstniała z minuty na minutę. Niepewność debiutujących aktorek krążyła nad głowami „służb organizacyjnych” niczym sęp nad zagubionym na pustyni podróżnikiem, czekający na jedno potknięcie, czy upadek by zaatakować „wybrańca losu”, a przy okazji przepędzić pozostałe Amberki i ich pomocnych przyjaciół z budynku Ratusza Staromiejskiego w Gdańsku.
Napięcie, operując popularnymi słowami, sięgnęło zenitu, gdy złoty samowar - niemal jak piłkarska Nike (złota statuetka dla zwycięzcy mistrzostw świata w piłce nożnej)- został wniesiony na salę i usytuowany na „piedestale” przy scenie. Scenie. która sprawiała wrażenie jakby udzieliły się jej emocje, i przy każdym kroku skrzypiała w sposób przynoszący na myśl błaganie, by całe „zajście” nareszcie się rozpoczęło, luzując napięte niczym struny fortepianowe emocje.
W końcu próg zaczęli przekraczać pierwsi goście. Z miejsca byli oni atakowani przez młodych sympatyków Lwic z Gdańska, którzy przebrani w XIX wieczne stroje, wręczali przybyłym program imprezy oraz „Kuryer wieczorny”. Kontrolowali również, czy wszyscy przybyli mogą wylegitymować się zaproszeniem (jeśli ktoś poczuł się tym urażony to z miejsca przepraszam). Lekki i przyjemny szok, którego doznawali goście, widząc przebierańców niczym był w porównaniu do ogromnego, ale równie przyjemnego zaskoczenia, które było udziałem witających, w chwili, gdy zdali sobie sprawę z tego, że przybysze napływają nieprzerwanym potokiem, który nie jeden raz zablokował szatnię czy schody, prowadzące do Sali Mieszczańskiej. Taki rozwój wypadków dawał wyraźny znak, że impreza zostanie wykorzystana do ostatniego zaproszenia, co mogło być tylko i wyłącznie powodem do satysfakcji dla organizatorów.
Zgromadzone na piętrze Amberki, częstując gości lampką szampana, dokonywały oficjalnego powitania przybyłych, zapominając na chwilę o nadchodzącym momencie rozpoczęcia imprezy, dając odpocząć na chwilę nerwom, naprężonym do granic wytrzymałości.
Gdy niemal wszyscy zaproszeni zgromadzili się już w zabytkowej Sali Mieszczańskiej Ratusza Staromiejskiego w Gdańsku, impreza zaczęła toczyć się jakby „z automatu”. I nie chodzi tu o mechanikę czy sztuczność prowadzących, a raczej o to, iż wszystko wydawało się dziać samo - bez zbędnego myślenia i niepotrzebnych komplikacji. Po prostu przejęły kontrolę naturalność i perfekcyjne planowanie. Najpierw swoje talenty konferansjerskie ujawniła witająca gości ze sceny Prezydent LC Gdańsk Amber Ela Dziwulska. A witać było kogo, gdyż na Sali znaleźli się m.in.: pan Piotr Ołowski – poseł na Sejm VI RP, pan Siergiej Puczkow, Konsul Generalny Federacji Rosyjskiej w Gdańsku - patron honorowy imprezy, przedstawiciele misji konsularnych w Trójmieście w osobach pana Macieja Dobrzynieckiego – Konsula Honorowego Hiszpanii oraz pana Andrzeja Sucheckiego – Konsula Honorowego Meksyku. Obecni byli także Past Gubernatorzy Okręgu: Kasia Gebert (współautorka programu imprezy), prof. Wiesław Makarewicz, Alek Bończa-Tomaszewski i Jacek Dehnel. Licznie reprezentowane były kluby Lions z Gdyni, Sopotu i Gdańska, a także LC Elbląg Truso.
Po powitaniu kilka ciepłych słów wypowiedział pan konsul Puczkow. Następnie otwarcia tymczasowego teatru dokonał pan Krzysztof Stasierowski, aktor Teatru Muzycznego w Gdyni, który od lat wspiera LC Gdańsk Amber, a w przygotowaniu tego co miało właśnie nastąpić, jego doświadczenie oraz pomoc miało kapitalne znaczenie. Staliśmy więc u bram debiutu, a tuż przed pierwszymi zdaniami wydało mi się słyszeć gdzieś daleko, z tyłu głowy, charakterystyczny dla wielkoekranowych produkcji trzask „klapsa” i krzyk AKCJA! Ach, ta wyobraźnia! Wtem moim oczom ukazał się petersburski dom mieszczański z początków XX wieku, salon a w nim stół, przy którym zgromadziły się trzy siostry (Helena Prolejko, Małgosia Kolesińska i Ewa Paw) wraz z porucznikiem Tuzenbachem (Mirka Szczęsna) oraz potężnej postury podpułkownikiem Wierszyninem (Kasia Gebert), który tylko groźnie wyglądał, jednak po prawdzie dobroduszny był z niego gaduła.
Gdyby jednym z sympatyków Amberek był Juliusz Cezar, błysnąłby w tej chwili sentencją w rodzaju alea iacta est(kości zostały rzucone), gdyż w tym momencie nie było już odwrotu - sztuka się zaczynała, a całym światem dla zgromadzonych stała się scena.
Aktorki z każdym wersem coraz lepiej wchodzące w swoje role, niesamowita sceneria zabytkowej Sali, która sprawiła że nie potrzebna była dekoracja, publiczność z zapartym tchem chłonąca każde słowo! Pewny jestem, że w każdej chyba głowie w tej Sali rodziło się pytanie: „jak TE zapracowane zawodowo i charytatywnie kobiety były w stanie przygotować się w tak profesjonalny sposób?!” Ale to chyba jedno z tych pytań, na które nawet najwięksi mędrcy nie znają odpowiedzi.
Wtem w środku dyskusji o nudnej prozie życia na carskiej prowincji na scenę wkraczają maszkarnicy(Jagoda Michałkiewicz i Agnieszka Babicz z muzykantami), rozdzierając eter krzykami i śmiechem. Porywają dyskutantów i wszystkich gości do wspólnych śpiewów, które z całą pewnością zyskałyby przychylność i wymusiły, niemal sakramentalne w dzisiejszej popkulturze „jestem na tak” z ust jurorów programów takich jak „Mam talent” czy „Idol”. Po wspaniałym recitalu rosyjskich romansów, bohaterowie spektaklu kontynuują dysputy o trudach życia najuboższych. I ku uciesze wszystkich zebranych Lionów i ich sympatyków, postanawiają założyć towarzystwo pomocy ubogim, o jakże bliskiej wszystkim nazwie Lions Club Nadieżda!
Niestety na tym sztuka się zakończyła, pozostawiając widzów w niedosycie, co z twarzy, bez najmniejszych nawet zdolności w tej materii, dało się wyczytać. Wszyscy pragnęli więcej niż tylko ten mały fragment„Trzech Sióstr” Antoniego Czechowa. Zresztą kapitalnie zaadaptowany przez niezastąpioną PDG Kasię Gebert i wyreżyserowany przez Krzysztofa Stasierowskego. Nadszedł czas na przerwę. Zachwytom wyrażonym w niezliczonej liczbie ochów i achów nie było końca. Odbijały się one gromkim echem pośród ścian wszystkich sal. Wypełniły nawet najmniejsze pomieszczenia, trafiając w końcu na parter. A tam, o czym jeszcze nie wiedzieli goście, znajdowały się suto zastawione stoły. Uginały się one pod ciężarem przepysznych blinów, pierogów i nadziewanych bułeczek z farszem, które i samemu carowi na pewno by smakowały...
Jakość serwowanych delikatesów dla nielicznych gości miała też niemiłe konsekwencje. Gdy tylko wieść o potrawach rozniosła się wśród zaproszonych, większość ruszyła schodami na parter Ratusza niczym wody Roztoki przez Siklawę i w ekspresowym tempie z pater zniknął poczęstunek - do ostatnich okruszków! Skutkiem tego znalazły się pojedyncze osoby, które nie zaznały smaku ambrozji w ustach. Jednak czy można się dziwić temu łakomstwu? Wszak moja dłoń, sama, bez udziału mojej głowy, została nie raz przyłapana w pozycji wyciągniętej, gdy palce z rozkoszą obejmowały kolejne pierożki z grzybami. Myślę jednak, że w tej sytuacji nieumiarkowanie w jedzeniu przestało być jednym z grzechów głównym...
W międzyczasie coraz bardziej zapełniało się banknotami ogromne szklane naczynie, do którego obecni wrzucali tzw. „co łaska”, w zamian otrzymując kieliszek wina lub siwuchy. Wina zresztą bardzo smacznego, czego domyśliłem się (smakować - jako kierowca - nie mogłem), widząc co chwilę osoby podbiegające do butelek z kartką i długopisem, by zapisać nazwę i pochodzenie trunku. W tej przemiłej atmosferze, pośród gwaru tłumu, krążyli młodzi ludzie z koszyczkami, wypełnionymi losami. O atrakcyjności fantów, po tylu „amberowych” imprezach, nie trzeba już nikomu przypominać, ale o tym, że znikały one niemal tak szybko jak poczęstunek, warto wspomnieć, co właśnie uczyniłem. Informacja ta może zdawać się zdawkową, jednakże czas gonił i kolejne atrakcje nadchodziły szybciej, niż tego by chciano. Ale cóż, doba ma 24 godziny i tego się nie da przeskoczyć.
żałował posłuszeństwa wobec programu i organizatorów. Na scenę wkroczyła bowiemAgnieszka Babicz – solistka Teatru Muzycznego w Gdyni. Odpłynęliśmy teraz do świata muzyki, wypełnionego duszuszczypatielnymi romansami i balladami rosyjskimi Bułata Okudżawy, Włodzimierza Wysockiego, Anny German, Agnieszki Osieckiej i Sławy Przybylskiej (brawurowo wykonana „Niekrasiwaja” zostanie zapewne na długo w pamięci), które śpiewane były wraz z Gośćmi, przy akompaniamencie fortepianu, harmonii i gitary. Aż żal było przerywać, ale cóż począć! Przecież najgorętszą częścią wieczoru od zawsze były licytacje. I do tego właśnie zmierzaliśmy.
Wcześniej trzeba było jeszcze sprawić niespodziankę tym, którzy LC Gdańsk Amber wspierali, dziękując im i zapewniając o wdzięczności. Na pierwszy ogień poszedłMichel Lenglard Lensky, który został uhonorowany bursztynowym sercem i podziękowaniami od całego Klubu. Artysta malarz i rzeźbiarz, od wielu lat wspierający działania charytatywne LC Gdańsk Amber, był ogromnie wzruszony. Dziękując, powiedział: „....siadając do obiadu będę miał świadomość, że dzięki naszym wspólnym działaniom, wiele dzieci również może pochylić się nad talerzem gorącej zupy”.
Drugą uhonorowaną osobą był Krzysztof Stasierowski, który otrzymał oficjalną legitymację i odznakę członka elitarnego fanklubu bursztynowych Lwic z Gdańska. Otrzymał on też niewątpliwy przywilej prowadzenia tradycyjnej już licytacji charytatywnej, która właśnie miała się rozpocząć. W tegorocznej edycji do nabycia wystawione zostały obrazy i rzeźby o tematyce rosyjskiej, przekazane nam przez trójmiejskich artystów: Michela Lenskyego, Ewę Somlo i Dorotę Obada-Cichosz. Ogromną gratką dla zebranych był również wspomniany na początku, pięknie odrestaurowany, mosiężny samowar tulski na węgiel drzewny z 1905 roku, podarowany przez Liona Staszka Boczonia z LC Białystok. Natomiast Pani Majka Polakiewicz przekazała na aukcję prawdziwego białego kruka: „Dzieła Wszystkie” Michaiła Lermontowa, wydanie z 1902 roku. Komplet asortymentu uzupełniła piłka do siatkówki z podpisami reprezentacji Polski. W ten sposób zachowana została zasada „dla każdego coś miłego”. Zresztą kontynuowana ona była również w tzw. cichej licytacji: dla amatorów sztuki - obrazy, dla melomanów - płyty winylowe Włodzimierza Wysockiego, a dla fanów sportu - strój piłkarski Dariusza Dziekanowskiego. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie - nie było to trudne. Cięższym zadaniem w trakcie licytacji było odkopanie najgłębszych pokładów chęci w sercu, a przede wszystkim liczył się refleks. O ile licytacja głośna przebiegała sprawnie i bez przesadnych starć między zgromadzonymi, to w cichych aukcjach sytuacja była bardzo dynamiczna i zmieniała się jak w kalejdoskopie, a nie jeden pewny zwycięzca dowiadywał się na koniec o tym, że odejdzie z pustymi rękoma. Ale nikt nie brał tego zbyt do siebie, ponieważ każda wyłożona od serca kwota wesprze program dożywiania dzieci w pomorskich szkołach. A każda „porażka” oznaczała tylko tyle, że te możliwości wsparcia będą większe. Humor dopisywał więc wszystkim. A prawdziwych zwycięzców na Sali po prostu nie było.
Po zakończeniu licytacji głośnej, przyszedł czas na drugą przerwę. Ponieważ wszystkie 555 losów znalazło nabywców, przy punkcie wydawania fantów rozgorzało piekło. Broń Boże nie rozgrywały się tam dantejskie sceny - po prostu od tłoku było gorąco. W pokoju, w którym zgromadzone były nagrody, uwijano się jak w ukropie i raz po raz proszono kolejnych przyjaciół, znajomych i członków rodzin organizatorek, by pomogli w odnajdywaniu i przekazywaniu nagród. Największe pożądanie wzbudzały duże misie z logiem jednego ze sponsorów. A wybrańcy losu, którzy je otrzymali, przechodzili przez tłum niczym Napoleon po zwycięstwach przez Pola Elizejskie, zbierając gratulacje i wyrazy uznania. Pojawiały się również oferty odkupienia misia, jednak nic o finalizacji takich transakcji mi nie wiadomo. Zresztą wszystkie nagrody były atrakcyjne, a ilość rozdysponowanych „ćwiartek” była w stanie ugasić żal każdego, kto nie dostał pluszaka.
Podsumowując, wszystkie losy sprzedane, wszystkie fanty rozdane, każdy przedmiot wylicytowany, uśmiech na każdej twarzy, a więc sukces! Jednak to nie był jeszcze koniec wieczoru. Zaglądając do programu można się było dowiedzieć, że teraz czas na konkurs wiedzy o „szeroko pojętej” Rosji. Więc goście znów udali się do Sali głównej i zajęli miejsca. W wypadku niejasnych pytań czy odpowiedzi bezstronnym sędzią miał być Pan Konsul Puczkow. Jak się jednak okazało gremium, układające pytania, nie doceniło zaproszonych Gości. Po odczytaniu każdego z pytań mnóstwo rąk falowało w powietrzu niczym łany zboża, targane wiatrem, próbując zwrócić uwagę Eli Dziwulskiej na zgłaszającego się. Ponieważ były trudności z wybraniem osoby do odpowiedzi, tłum doprowadził nawet do wydania oświadczenia przez Panią Prezydent LC Gdańsk Amber, że osoby zgłaszające się przed końcem odczytywania pytania nie będą uwzględniane. Po prostu - niemal przy każdym pytaniu, już po pierwszych słowach wyprostowane ręce, z prędkością startujących rakiet, wznosiły się pod sufit. Siedemnaście pytań okazało się być zbyt małą ilością, żeby w pełni usatysfakcjonować zebranych (sam zgłaszałem się 10 razy, jednak ani razu nie dane mi było pochwalić się wiedzą). Nikt chyba jednak nie brał tego zbyt personalnie, gdyż zabawa była przednia i nieprzerwanie wywoływała radość i uśmiechy.
Po konkursie i rozdanych nagrodach (matrioszki i inne cudeńka rosyjskiej sztuki ludowej), nadszedł czas na ostatni punkt wieczoru. W pojemniku znalazły się wszystkie 555 numerów sprzedanych losów, spośród których „sierotka” Ania wyławiała po kolei 36 szczęśliwych numerów, które były premiowane super nagrodami: eleganckimi torebkami, sprzętem elektronicznym, voucherami na wyjazdy weekendowe oraz nagrodą główną: wycieczką dla dwóch osób do Wilna.
Na tym niestety impreza się zakończyła. Niestety jest w tym zdaniu słowem kluczowym, gdyż kilka prostych faktów przemawiało za jej kontynuacją (gdyby była taka możliwość):
• 56 000 zł dochodu z imprezy na sfinansowanie szkolnych obiadów dla dzieci z niezamożnych rodzin województwa pomorskiego;
• sprzedane wszystkie losy i przedmioty na aukcjach;
• opróżnione niezliczone butelki oraz patery;
• nieprzerwane uśmiechy, dyskusje i śpiewy;
• zakończenie imprezy przed 23:00, chociaż według scenariusza trwać ona miała tylko trochę ponad dwudziestą pierwszą.
Wszystko to sprawiło, że część gości postanowiło nie kończyć jeszcze tak wspaniałego wieczoru i udało się do trójmiejskich lokali, pilnować „by ognisko nie zgasło”. Aż dziw, że w ogólnopolskich gazetach nie pojawiły się na pierwszych stronach tytuły takie jak „Kolejny sukces gdańskich Lwic” czy „Wspaniałe Amberki i ich Goście”, ale to chyba tylko dlatego, że bursztynowe dziewczyny unikają rozgłosu i wolą działać bez zbędnego szumu.
Po złożeniu gratulacji Amberkom, gościom nie pozostaje nic innego niż przez następne 12 miesięcy oczekiwać na to, czym znów zaskoczy nas Lions Club Gdańsk Amber. Wydaje mi się, że wszyscy goście będą odczuwać napięcie jak w wigilię przed przybyciem Świętego Mikołaja, czekając na pierwsze informacje o przyszłorocznej imprezie. A i mnie w tym miejscu nie pozostaje już nic do napisania oprócz słów największego uznania i życzeń dalszych sukcesów!
Szymon Trebeg
autor zdjęć: Janusz Drozdowski